sobota, 13 grudnia 2014

CZTERY


"I łzy płyną w dół po twojej twarzy
Kiedy tracisz coś, czego nie możesz niczym zastąpić
Kiedy kogoś kochasz, ale wszystko idzie na marne
Czy mogłoby być jeszcze gorzej?"


~*~

Słyszałam jak wołają mnie po imieniu, jednak nie zwracałam na to uwagi. Czułam piekące łzy pod powiekami i starałam się zapobiec ich wylaniu.
Chciałam nie wierzyć w to co przed chwilą usłyszałam.
Chciałam zarzucić im kłamstwo.
Lecz nie mogłam.
Moje własne wspomnienia z tamtego dnia były dowodem, który sprawił, że nie potrafiłam zaprzeczyć temu co się wydarzyło.
Przed sobą zobaczyłam wielki las. Była to gęstwina najprzeróżniejszych roślin ze szczyptą mroku. Całość sprawiała dość przerażające wrażenie, jednak w tej chwili jakoś mało mnie to obchodziło. Nie namyślając się długo, wtargnęłam do tego królestwa ciemności. Szybko przedzierałam się przez krzaki, czując jak gałęzie szarpią moją skórę i ubrania. Chciałam od tego wszystkiego uciec, zostać sama. Przemyśleć to wszystko, za towarzystwo mając jedynie moje kulawe poczucie humoru. Nawet nie starałam się zapamiętać drogi, którą biegłam. Wolałam nie wracać do nich wszystkich.
Nie zważałam na ból jaki pozostawiał po sobie każdy mój krok. A dlaczego mnie to bolało? Bo postanowiłam pobawić się w Pocahontas i biegać boso.
W lesie.
Pełnym kamieni i zeschłych igieł, które pospadały z drzew.
Miałam ochotę przywalić sobie w twarz z powodu mojej głupoty. Z każdym przebiegniętym metrem czułam jak powoli zaczyna brakować mi tchu. Walczyłam o kolejny oddech. Rana na brzuchu dokuczała mi jeszcze bardziej niż wcześniej. Na szczęście, po jakimś czasie dotarłam na malutką polanę, przez którą płynął strumyk. Dotarłam do niego i upadłam przy jego brzegu. Złożyłam ręce w miseczkę i napełniłam je zimną wodą. Łapczywie brałam każdy jej łyk. Gdy ugasiłam pragnienie, oparłam się o kamień i starałam rozluźnić wszystkie mięśnie. Chciało mi się wyć,krzyczeć, niszczyć wszystko na co tylko spojrzałam. Jednak nie zrobiłam żadnej z tych rzeczy. Zamiast tego, siedziałam wyprostowana i patrzyłam przed siebie, starając się opanować targające mną emocje. Na marne. W końcu nie wytrzymałam, zebrałam się w sobie, wstałam i wykrzyczałam jak mogłam najgłośniej:
- DLACZEGO CHOCIAŻ RAZ NIE MOGĘ BYĆ SZCZĘŚLIWA W MOIM ŻYCIU? DLACZEGO?
Oczywiście nikt mi nie odpowiedział. Upadłam na kolana, schowałam twarz w dłonie i zaczęłam cicho łkać.
Trwałam w tym stanie, dopóki nie poczułam delikatnego dotyku dłoni na ramionach. Szybko obróciłam się za siebie, lecz nikogo nie zobaczyłam. Przeszedł mnie dreszcz. Otarłam dłonią łzy i pociągnęłam nosem. Powoli wstałam i rozglądnęłam się po polanie. W cieniu drzew siedziała kobieta i plotła wianek, nucąc przy tym jakąś spokojną melodię. Jej skóra była zielona, a wielkie oczy miały kolor nieba. Siedziała tam, ubrana tylko w sukienkę wyglądającą jakby była zrobiona z liści.
- Kim jesteś? - zapytałam ostrożnie.
Kobieta jednak była tak zajęta ukończeniem swojego dzieła, że nie zwróciła na mnie najmniejszej uwagi. Westchnęłam ciężko i dalej w milczeniu przypatrywałam się jak jej długie, zwinne palce przeplatają coraz to nowe kwiaty. Gdy skończyła, bez słowa wstała i podeszła do mnie. Nie byłam nawet w stanie się poruszyć, tak jakbym wrosła w ziemię. Stanęła naprzeciwko mnie i z uśmiechem założyła wianek na moją głowę.
- Pamiętaj o swoim dziedzictwie - szepnęła, ale równie dobrze mógł być to szum drzew. Złapała delikatnie moją dłoń i założyła na palec wskazujący ten sam pierścionek, który dostałam od taty. Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki oddech. Gdy je otworzyłam, jej już nie było. Tak samo i wianka, którego przed chwilą stworzyła.
Czułam coraz bardziej nasilający się ból. Powoli podwinęłam koszulkę i zrobiło mi się słabo. Opatrunek był cały we krwi, która po chwili zaczęła kapać na ziemię. Jeszcze chwila i mogę się wykrwawić. Jeśli chciałam przeżyć, musiałam tam wrócić. 
Ale czy ja naprawdę chciałam dalej żyć?
Przypomniał mi się Ashton, kiedy to zaledwie pół godziny temu z troską w oczach wypytywał się mnie co chwile, czy dobrze się czuję. Kiedy przytulił mnie i powiedział, że cieszy się z tego, że jednak żyję. Teraz byłam pewna. Nadal mam jeszcze kogoś, kto martwi się o mnie oraz troszczy. I nie zamierzam się z nim tak łatwo rozstawać. Nie tym razem.
Teraz pożałowałam, że nie zwracałam większej uwagi na drogę, bo w tym momencie zależało od tego moje życie. Z której strony tak w ogóle przybiegłam?
Bezsilnie rozglądałam się, szukając jakiejkolwiek wskazówki. To wszystko wyglądało jak jakiś tandetny film akcji. Tyle,że ja w przeciwieństwie do głównych bohaterów takich historii, byłam kompletnie przerażona. Nie chciałam udawać, że to wszystko mnie nie rusza, że zaraz mogę umrzeć, ani też to, że jestem w tym kompletnie sama. Nikogo nie było przy mnie by heroicznie nas uratował, a jedyne co musiałabym zrobić ja, to postarać się, by nie zemdleć ze strachu. Łzy przerażenia ponownie pomoczyły moje policzki. Miałam ochotę usiąść i czekać aż ktoś tu się zjawi i zabierze mnie stąd. Wiedziałam jednak, że to tak nie działa. Ten las pewnie jest tak duży, że nie znajdą mnie na czas. Nie wiadomo czy w ogóle by mnie znaleźli. Musiałam radzić sobie sama.
Moją uwagę przykuło coś białego, tuż pod jednym z drzew. Zebrałam w sobie całą odwagę jaką posiadałam, podeszłam do tego jak najszybciej mogłam i podniosłam. Tym czymś okazał się być zwykły bukiet stokrotek. Zaraz za nim leżał kolejny, a potem następny. Zauważyłam, że z tych kwiatów zrobiony jest cały szlak, wijący się wśród drzew.
To chyba był dobry znak.
A co jeśli ta kobieta postanowiła mi pomóc? Może i jej nie znałam, jednak zdawała się być osobą wartą chwilowego zaufania.
Nie namyślałam się długo, tylko od razu ruszyłam wyznaczonym szlakiem. Liczyły się każde sekundy, a ich było coraz mniej. Wraz z pokonywanym dystansem, czułam jak moja siła słabnie. Poruszałam się ospale, robienie kolejnych kroków sprawiało mi trudność, widok stawał się coraz bardziej rozmazany. Jedynym w pełni sprawnym zmysłem jaki mi pozostał, był słuch.
Uratowali mnie, bym mogła umrzeć kilka godzin później. Wydawało mi się, że los postanowił okrutnie sobie ze mnie pożartować.
Po jakimś czasie dotarłam na kolejną polanę i tutaj droga ze stokrotek już się kończyła. Czyli przyprowadzono mnie tutaj, bo uznano, że to lepsze miejsce by umrzeć? Widzę, że żarty na poziomie. I co? Mam teraz zachować się jak prawdziwy bohater, tak jak Roland? Położyć się na ziemi z bukietem kwiatów w dłoniach i czekać aż przyjdzie po mnie Śmierć?
Oczywiście, że mogłabym to zrobić. Tylko jest jeden, malutki problem. Nie jestem żadnym bohaterem, nie dokonałam niczego wartego uwagi. 
Nie mam zamiaru się zachowywać, jakbym pogodziła się z tym, że zaraz umrę. Tylko czy nie za dużo razy w przeciągu ostatniego czasu, nie ocierałam się o śmierć? Teraz powinnam denerwować się kartkówkami z ostatnich lekcji, a nie walczyć o swoje życie. A gdzie ta cała historia mojego istnienia, która miała mi przelecieć przed oczami? Zabrali mi nawet szansę, na zobaczenie tego wszystkiego jeszcze raz? Bosko.
Byłam tak blisko końca, że czułam jak wszystko zaczyna mi się mieszać, nogi jeszcze bardziej plątać, a wzrok całkowicie zaniknął.
Upadłam.
Nie byłam w stanie nawet podnieść głowy. Gdzieś w tle usłyszałam wycie, bynajmniej tak mi się wydawało, bo było bardzo ciche i odległe, jakby dochodziło zza grubej zasłony. Serce coraz wolniej pompowało krew, nie kontrolowałam żadnego ruchu.
Zapadałam się w czarną otchłań.


~*~

- Myślisz, że zauważy jak schowam jej gdzieś ten pierścionek? I że będzie przez to bardzo zła? - usłyszałam cichy głos nad sobą.
- Nie tylko zauważy, ale jeszcze przez to zrobi ci krzywdę - wymamrotałam, podnosząc powieki.
Nad moją głową pochylali się Ashton i Leo.
- Witamy wśród żywych - wyszczerzył się ten drugi. -  Chociaż niewiele brakowało, byś się z nami pożegnała.
Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Znowu byłam w tym miejscu, w którym obudziłam się za pierwszym razem. Niedługo chyba zacznę bywać tutaj regularnie.
Podniosłam się do pozycji siedzącej.
- Jak mnie znaleźliście? - Z moich ust wydobyło się coś pomiędzy burknięciem, a tarciem czymś ostrym po tablicy. Skrzywiłam się.
- Kiedy wybiegłaś, zaczęliśmy cię szukać. Wiedziałem, że możesz sobie zrobić krzywdę, więc starałem się jak mogłem, by szybko znaleźć się przy tobie. Kilka osób widziało jak wbiegałaś do lasu, co nie wróżyło nic dobrego. Las jest niebezpieczny. Jeśli wejdziesz do niego bez broni, to módl się byś niczego tam nie spotkała. Poprosiliśmy Matthewa by nam pomógł, bo to on z nas wszystkich zna najlepiej las. Rozdzieliliśmy się, żeby mieć większą szansę by cię znaleźć. - Zaczął Ashton.
- Słyszałem twój krzyk, więc od razu pobiegłem w tamtą stronę. Dotarłem nad jakiś strumyk, ale nikogo tam nie zastałem. Gy miałem wrócić, zobaczyłem bukiet białych kwiatów, poplamionych na czerwono. Wyglądało to jak krew. Przede mną było ich jeszcze więcej, więc szybko ruszyłem po tej "ścieżce". Kiedy byłem już w połowie drogi, znowu coś usłyszałem. Tym razem było to wycie wilka. W tym lesie jest tylko jeden i rzadko kiedy go słychać, a jeśli już, to wtedy dzieje się coś poważnego. Przyspieszyłem kroku i wpadłem na kolejną polanę. Tym razem cię znalazłem, ale Matthew mnie wyprzedził i już przy tobie był. Leżałaś cała we krwi, byłaś biała jak kreda i w ogóle się nie ruszałaś. Gościu odprawiał tam te swoje czary mary, by zatamować krwotok i utrzymać cię dłużej przy życiu. Zaraz potem zjawił się Ash i zanieśliśmy cię tutaj. Okazało się, że na maczudze którą wcześniej oberwałaś, była trucizna. Normalnymi sposobami nie dało jej się usunąć, bo już dostała się do twojego krwiobiegu, więc po raz kolejny Matthew musiał interweniować. Nawiasem mówiąc, nie trawię gościa. Chejron musiał go poprosić, by w końcu zgodził się pomóc, bo nas nawet nie słuchał. Myślałem, że Ashton zaraz mu przywali, czy coś - skrzywił się Leo.
Spojrzałam na nich z podziwem.
Pomimo zaistniałej sytuacji, zdołali zachować zimną krew. Leo, który nie spędził ze mną nawet całego dnia, ruszył mi z pomocą. Ash poprosił o pomoc kogoś, kogo nie darzył zbytnią sympatią, przełknął nawet swoją dumę. A to wszystko dla mnie. Dla nic nie wartej osoby, która jedyne co potrafić robić dobrze, to granie ludziom na nerwach.
Poczułam łzy wzruszenia pod powiekami.
- Naprawdę wam dziękuję - wyszeptałam, rzucając się na mojego przyjaciela i przytulając go z całej siły. Mój głos wracał już do normalnej barwy.
- Może ja też się załapię? - zapytał Leo z cwaniackim uśmieszkiem na twarzy.
Bez zastanowienia przysunęłam się do niego i powtórzyłam to, co zrobiłam przy Ashtonie. Chłopak chyba się tego nie spodziewał, bo przez chwilę stał sztywno, ale zaraz odwzajemnił uścisk. Odsunęłam się lekko i spojrzałam na tą dwójkę ze smutnym uśmiechem.
Nagle coś mi się przypomniało i spoważniałam.
- Nie mówiliście temu chłopakowi dlaczego tak uciekłam, prawda? - Spojrzałam na nich podejrzliwie.
- Masz nas za głupich? - Urażony Ashton założył ręce na klatce piersiowej. Mój wzrok mówił sam za siebie. - Dzięki wielkie.
- To powiedzieliście mu czy nie? - zapytałam ostrzej.
- Oczywiście, że nie! Jak mogłaś tak nawet pomyśleć? - Tym razem zabrał głos Leon.
- I tak ma być. NIKT, ale to nikt, nie ma prawa dowiedzieć się o tym, jak znalazłam się w Obozie. Macie siedzieć cicho, albo pożałujecie - wyszeptałam groźnie, ignorując pytanie. Tak jak oczekiwałam, wywarło to na nich lekkie wrażenie.
- Przysięgamy na rzekę Styks. - powiedzieli równocześnie, a nad naszymi głowami rozległ się grzmot.
Czułam, że nie złamią tej przysięgi.
- To jak, mogę już wstać? - zapytałam spokojniej, a ton mojego głosu można było uznać za wesoły.
Leo zdziwiony moją nagłą zmianą nastroju, spojrzał na Ashtona pytająco, a tamten wzruszył jedynie ramionami. Chłopak przyzwyczaił się już do moich wahań nastroju, więc nie zrobiło to na nim większego wrażenia.
- Rana już się zrosła, więc nie widzę żadnych przeciwwskazań. Została po niej tylko blizna, więc ściągnęliśmy ci bandaże. - odpowiedział, ponownie wzruszając ramionami.
Uwierzyłam mu na słowo, bo nie miałam ochoty na to patrzeć. Powoli zeszłam z posłania, czując jak kręci mi się w głowie. Leo zaproponował mi swoje ramię, jednak odrzuciłam jego propozycje. Czułam się na tyle dobrze, że mogłam iść o własnych siłach.
- Jak to możliwe, że się zrosła? Przecież nie mogę tutaj leżeć dłużej niż kilka godzin. - Przypomniało mi się.
- Leżałaś dokładnie pięć godzin nieprzytomna. - Usłyszałam odpowiedź chłopaka. - Ambrozja i nektar zrobiły swoje i to dzięki nim poczułaś się lepiej.
- Znowu o tym wspominasz. Co to tak w ogóle jest?
- To pokarm bogów. Śmiertelnicy nie mogą go spożywać, bo spłonęliby od środka. Jako, że my jesteśmy półbogami, u nas to działa trochę inaczej. Jeśli będziemy to jeść bądź pić z umiarem i rzadko, nie podzielimy losu zwykłych ludzi. Nektar i ambrozja w naszym przypadku mają też właściwości lecznicze. - Kto by się spodziewał po nim takiej wiedzy?
- Dlaczego po raz kolejny próbujecie mi wmówić, że jestem jakimś herosem? Takie rzeczy NIE istnieją. - Popatrzyłam na nich z niedowierzaniem.
- To jest prawda, Melody. Jak myślisz, kto cię zaatakował? Bo nie wydaje mi się, że jakiś dziki pies. To był cyklop. Stworzenie z mitologii greckiej. A Chejron? On jest centaurem, widziałaś to na własne oczy. Kolejna postać z mitologii. Jak myślisz, dlaczego udało ci się przeżyć? Bo ciała półbogów są odporniejsze niż te zwykłych śmiertelników i gdyby Matthew nie użył swojej mocy, to już wąchałabyś kwiatki od spodu. Świat bogów i potworów istnieje Mel, a ty jesteś jego częścią. - Zatrzymaliśmy się przy budynku, który wydawał się być stajnią.
Jego argumenty były przekonujące, ale nadal nie mogłam w to uwierzyć. Bogowie, boginie i to wszystko, istnieją naprawdę. A jedna z takich bogiń jest moją matką. A to znaczy, że jest nieśmiertelna i tak naprawdę nie zginęła. Przez tyle lat myślałam o niej, jako cudownej osobie. Teraz jednak okazuje się, że tak po prostu nas zostawiła.
- Powiedzmy, że ci wierzę. W takim razie kto jest moją matką?
- To nie jest wiadome. Najpierw musi cię uznać, przyznać się, że jesteś jej dzieckiem. - Zaczął Ashton, lecz przerwał mu jakiś chłopak, podbiegając do nas.
- Ashton, jesteś potrzebny. James znowu coś sobie zrobił. Najprawdopodobniej przebił stopę strzałą.
- Niedługo ten chłopak się zabije, jeśli nie zacznie uważać. Dobra, dzięki Paul - westchnął zrezygnowany, po czym zwrócił się do Leona. - Oprowadź ją po Obozie i wytłumacz wszystko, postaram się wrócić jak najszybciej.
I od razu odbiegł. Chłopak o imieniu Paul jeszcze chwilę stał z nami, przyglądając mi się z zaciekawieniem, ale widząc minę Valdeza, szybko się ulotnił.
- To co? Zaczynamy zabawę. - Zatarł ręce Leo.
Dowiedziałam się tylu rzeczy, że większości z nich już jutro nie będę pamiętać. Imiona bogów, czym się zajmują, ich śmiertelne dzieci, wygląd a także i charakter. Wielka Trójka, jakiś pakt zawarty między nimi, Percy Jackson, wojna o Olimp z Kronosem, pokonanie Gai. Czułam, że głowa może mi od tego pęknąć.
- Większość bogów, którzy posiadają śmiertelne potomstwo, ma w Obozie swój domek. Każdy zasadniczo się czymś od siebie różni. Zaraz to zobaczysz. - Kontynuował Leo, idąc dziarskim krokiem, a ja wlokłam się tuż za nim. Z każdą zobaczoną budowlą, mówił do jakiego nieśmiertelnego ona należy, bądź do czego służy. Minęliśmy stajnie, zbrojownie, mały amfiteatr, domki obozowiczów i kuźnie. Oprócz budynków zobaczyłam także ścianę wspinaczkową (z której nawiasem mówiąc, lała się lawa), boisko do siatkówki i ogromne pole truskawek. Widziałam także obozowiczów krzątających się przy szkielecie nowego domku, przeznaczonego dla Iris. Leo wytłumaczył mi, że niektóre domki po walce zostały zniszczone i trzeba je było budować od nowa. Cztery ściany dzieci bogini tęczy były właśnie jednymi z nich. 
Moją uwagę jednak przykuł srebrny domek, ozdobiony rzeźbami dzikich zwierząt, z czego większość to były wilki i jelenie. Wyglądał niesamowicie. Tyle, że był taki... pusty. Nie było w nim słuchać żadnych dźwięków, zero rozmów czy chociażby kłótni.
- Um, Leo? Do kogo należy ten domek? - Przerwałam chłopakowi wywód na temat zastosowania ognia w robieniu żartów.
- Ten? Do Artemidy. Jako iż bogini łowów jest dziewiczą boginią, domek zazwyczaj stoi pusty. Od czasu, do czasu pojawiają się u nas Łowczynie, jej kompanki i to one na okres odwiedzin go zamieszkują. Lepiej się trzymać od nich z daleka, straszne z nich bufonki.
To wyjaśnia, dlaczego był taki pusty. Mijamy resztę domków, niektóre z nich tak jak ten Artemidy, są całkowicie puste.
- Leo? - Znowu przerwałam przyjacielowi.
- Słucham.
- Kim są twój i Ashtona rodzice? No wiesz, czego bogami?
- Moim jest Hefajstos, a jego Apollo. - odparł krótko i wrócił do swojego monologu.
Hefajstos jest bogiem ognia i kowalstwa. To w takim razie jego syn nie powinien być jednym z tych napakowanych mięśniaków, wyglądających jakby w dzieciństwie wpadli do kociołka ze sterydami? Nie rozumiałam tego.
Apollo... to ten od Słońca, poezji i tak dalej. W przypadku Ashtona jest bardziej prawdopodobne to, że jest synem tego boga. Zważywszy na jego wiecznie opalone ciało i uśmiech tak biały, że można oślepnąć.
Czyli jednak coś z tych opowieści pamiętam
- Koniec wycieczki. Zaprowadzę cię do domku Hermesa, będziesz tam mieszkać dopóki mamuśka cię nie uzna. Ale jednak coś mi się za to wszystko należy... - Chłopak uśmiechnął się przebiegle i obrócił lekko głowę, uwydatniając swój policzek. Dobrze wiedziałam o co mu chodzi.
- Mam ci tam napluć? - zapytałam niewinnie, zakładając ramiona na piersi. Widziałam jego niepocieszoną minę, ale jakoś mnie to nie obeszło. A wręcz przeciwnie, szczerzyłam się do niego zwycięsko.
- Dobra, idziemy. - Klasnął w ręce Leo, całkowicie zapominając o wcześniejszym incydencie i pociągnął mnie za sobą.
Dopiero teraz zauważyłam, że Słońce już prawie zaszło, a Obóz jest pogrążony w półmroku. No pięknie. 
Stanęliśmy przed największym i najbardziej zużytym domkiem spośród wszystkich, które zdążyłam zobaczyć. Farba odchodziła od ścian, dach zdecydowanie potrzebował remontu, a próg był strasznie wydeptany.
- Nie spodziewaliście się mnie tak wcześnie! - Leo z krzykiem wpadł do środka. 
W pomieszczeniu roiło się od nastolatków, w różnym wieku. Jedni grali w karty, drudzy biegali po całym pomieszczeniu, a inni po prostu rozmawiali. Panował tu taki rozgardiasz, że ciężko to było wszystko objąć wzrokiem. Od razu wszystkie głowy zwróciły się w naszą stronę, lecz starałam się to ignorować. Tak jak myślałam, po chwili stracili nami zupełnie zainteresowanie i wrócili do wcześniejszych czynności. Podszedł za to do nas jakiś chłopak. Był przystojny. Dobra, co ja mówię?
Był nieziemsko przystojny.
Wysoki szatyn z orzechowymi tęczówkami i cudownym uśmiechem.
Czułam jak pieką mnie policzki, za co zabiłam się w myślach już ze trzydzieści razy. Pewnie wyglądam jak totalna idiotka. Ale co mnie obchodzi zdanie chłopaka, którego nawet nie znam?
Przystojnego chłopaka - pisnął głosik w mojej głowie.
Ugh, zabijcie mnie, proszę.
- I co Leo? Nie gadaj, że nareszcie znalazłeś sobie dziewczynę? - zaśmiał się chłopak, witając z synem Hefajstosa.
- Niestety nie, ale nie miałbym nic przeciwko temu. - Wyszczerzył zęby, a ja "całkiem przypadkiem", kopnęłam go w kostkę. -  Au! No dobra, może jednak miałbym!
Popatrzył na mnie zły, na co odpowiedziałam przesłodzonym uśmiechem i niewinnym zatrzepotaniem rzęsami.
- A jak się nazywa twoja niedoszła dziewczyna? - zwrócił się do mnie z przyjaznym uśmiechem, a ja poczułam jak ciarki przechodzą po moim ciele. Co ja wyprawiam?!
- Melody. - odparłam krótko.
- Thomas, syn Hermesa. Witaj w Jedenastce. - Wyciągnął dłoń w moją stronę, a ja delikatnie ją uścisnęłam. - Wiesz już może kto jest twoim boskim rodzicem?
- Jak na razie jest nieuznana, ale wygląda na to że matka - wtrącił się Leo, a ja zgromiłam go wzrokiem. Och, czyli od dzisiaj wszyscy będą o mnie mówić Nieuznana? Super.
- Nie martw się, nie jesteś w tym sama. Niektórzy do dzisiaj nie znają swojego rodzica. - Wzruszył ramionami.
- Dobra Konusie, widzę, że już sobie znalazłaś towarzystwo i nie jestem ci potrzebny. Tom znajdzie ci jakieś czyste ciuchy i inne duperele. Pokaże też miejsce do spania. - Po raz kolejny syn Hefajstosa przypomniał nam o swojej obecności.
- JA konus?! Jak ci nogi z tyłka powyrywam... - Spojrzałam na niego rozwścieczona. Nikt nie ma prawa śmiać się z mojego wzrostu! Byłam na tym punkcie przewrażliwiona.
- Może i nie za wysoka, ale nadrabia to zadziornością. Ja bym z nią nie zaczynał Valdez - roześmiał się Thomas.
- Takie są najlepsze. - Nie no, teraz to przegiął. Słychać było tylko łupnięcie. - No znowu?!
Jak mogą się wszyscy domyślić, sprawczynią tego dźwięku byłam ja. Leo oberwał ode mnie w tył głowy i od razu skulił się, oczekując kolejnego ciosu. Uśmiechnęłam się zwycięsko.
- A nie mówiłem? I masz babo placek. - Syn Hermesa pocieszająco poklepał chłopaka po plecach.
- Widzę, że mnie tu nie chcecie. LEO WYCHODZI! - Obrażony, odwrócił się na pięcie i wyszedł, ruszając biodrami jak prawdziwa modelka. Zdusiłam chichot.
- Chodź, coś ci znajdziemy. - Thomas odwrócił się i zaczął szperać w jakiejś skrzyni. - Myślę, że będzie pasować. Tutaj dodatkowo masz resztę rzeczy.
Podał mi taką samą koszulkę w moim rozmiarze jaką miał na sobie, czyli pomarańczową z logiem Obozu i krótkie spodenki. Ta reszta to wiadomo, szczoteczka do zębów i te sprawy.
- Jako iż nie mamy już żadnych wolnych łóżek, odstąpię ci swoje. - powiedział, podchodząc do posłania i siadając na nim.
- A ty wtedy gdzie będziesz spał? - zapytałam niepewnie.
- Jak to gdzie? Na podłodze. - Chłopak widząc, że już chcę zaprzeczyć temu pomysłowi, dodał. - Tyle miesięcy spałem na ziemi, to i teraz nie będzie mi to przeszkadzało. Nie przyjmuję odmowy.
- Lepiej się zgódź. Takiego czegoś Tom nie proponowałby byle komu. - Nagle obok mnie, jak z ziemi wyrosła dwójka obozowiczów. Stanęli jeden po mojej lewej stronie, a drugi po prawej.
Na pierwszy rzut oka wyglądali identycznie, ale można było zauważyć, że jeden z nich jest wyższy. Byli trochę podobni do Thomasa. Te same zadarte nosy i uśmieszki.
- Melody, to Travis i Connor. Grupowi Jedenastki i moi bracia. - Thomas popatrzył na nich mało przychylnie.
- A także jedni z najprzystojniejszych. - odezwał się jeden z nich, kłaniając się nisko.
- Widzę, że skłonności do narcystycznych zachowań są tutaj na porządku dziennym - mruknęłam, łapiąc się pod boki.
- Stary, chyba nas zgasiła - wyszeptał, jak mi się zdawało Travis, pochylając się tuż przede mną w stronę brata.
- Nie mam pojęcia co na to odpowiedzieć. - odpowiedział Connor, z udawanym przerażeniem, robiąc to samo co drugi syn Hermesa.
- Idioci - skwitował Thomas.
- Ej, ranisz mą duszę. - Oboje wyprostowali się i jednocześnie przyłożyli ręce do serca.
- Dobra, poddaję się. Zrobię co mówisz, tylko ich stąd zabierz. - Z westchnieniem zwróciłam się do Thomasa.
- Idziemy Travis, tutaj też nie szukają naszego towarzystwa. - Connor wziął brata pod rękę i odeszli, na koniec dodając. - Ale nie myśl, że pozbędziesz się nas tak łatwo!
Stwierdzenie numer 1: Ludzie tutaj to totalne świry.
Stwierdzenie numer 2: Będę do nich idealnie pasować.
- Witaj w naszym świecie. - Syn Hermesa rozłożył ręce, jakby prezentując to miejsce.
- Ciekawe ile zdołam tu wytrzymać - uśmiechnęłam się lekko w jego stronę.
- Też tak kiedyś mówiłem. Teraz Obóz jest moim domem. - Chłopak puścił mi oczko.- Wszystko już masz, więc nie będę zajmował twojego czasu. Do zobaczenia jutro.
Podniósł się do pozycji stojącej i miał odejść, gdy nagle coś mi strzeliło do tego durnego łba i zawołałam za nim.
- Thomas?
Chłopak odwrócił się w moją stronę i spojrzał wyczekująco. Poczułam się niezręcznie.
- Wielkie dzięki. No wiesz, za to wszystko.
- Tom. Wystarczy Tom. - odpowiedział z uśmiechem i już go nie było.


_________________________

O jejku jejku
Ile słodyczy, aż szok
No, ale niestety teraz te kilka rozdziałów będzie tak wyglądać, bo bez tego nie może się obejść, jeśli mam napisać bloga według wymyślonej przeze mnie fabuły. Dlatego niech ci,  którym to przeszkadza, spróbują to jakoś przeżyć. :)
Tak wiem, że długo mnie nie było. Mam swoje powody, ale nie będę ich tutaj pisać, bo tylko winny się tłumaczy.
Dlatego może dacie się przekupić tym, że ten rozdział nie należy do krótkich i wybaczycie mi to? :D
Od razu przepraszam za jakiekolwiek błędy stylistyczne, bo one niestety trzymają się mnie jak rzep psiego ogona, chociaż staram się ich pozbyć.
O,
i najlepsze zostawiłam na koniec.
STRASZNIE WAM DZIĘKUJĘ ZA TE PONAD TYSIĄC WYŚWIETLEŃ. Nawet nie marzyłam o tym, by po zaledwie trzech rozdziałach i prologu, tyle ich przybyło. Jesteście najlepsi :3
Do następnego,
Natalie ♥

1 komentarz:

  1. Piękne, boskie, cudowne.
    Cud, miód, orzeszki.
    Cukier puder.
    Polewa czekoladowa.
    Itepe.
    LEO jest taki boski ;-;
    THOMAS TAKI CUDOWNY.
    Ach, no piękny po prostu <3
    Tylko nie mogę znieść, jak ludzie piszą, że ktoś ma brązowe tęczówki, a nie oczy.
    To brzmi, jak na badaniu u optyka, a nie opis zauroczonej dziewczyny.
    Ludziska.
    Piszcie "OCZY"
    Błagam :(
    Ale tak, to cudowne.
    I wiem, przez co przechodzisz, bo u mnie też rozdziały zaczynają się robić mętne i przesłodzone.
    Takie... ych.
    No, właśnie takie.
    Ale Twoje i tak są CUDOWNE.
    Jestem totalnie zakochana <3
    I czekam na :
    WIĘCEJ
    SZYBCIEJ
    DŁUŻEJ
    Bo inaczej będzie krucho :3

    Niebieskiego jedzenia, kostek cukru, mleka i mango!
    http://zimno-zimno.blogspot.com/ NARESZCIE DWUDZIESTY PIERWSZY, NA ZEUSA, ODYNA I KILO ŻELKÓW

    Ścielę się,
    Annika Stark

    OdpowiedzUsuń